czwartek, 3 grudnia 2009

* * *

Nie było o czym marzyć. W pustych świątyniach tęsknoty echo niosło i zwielokrotniało moje kroki, jakby było nas wielu. Nawet kiedy zamierałem w bezruchu, by przekonać samego siebie, że to tylko złudzenie, kroki wciąż rozbrzmiewały, coraz cichsze i odleglejsze, jakby ktoś oddalał się, niknąc w cieniu naw i krużganków. Wstrzymując oddech wtulałem się w zimną krągłość kolumn i błądziłem bezwiednie palcami po ich gładkiej powierzchni w poszukiwaniu skazy. Świt był jeszcze daleko. Razem z nim czekałem na wołanie dzwonów.