czwartek, 25 czerwca 2009

spotkanie

Jak zwykle czekasz na dnie upadku. Z początku trudno Cię rozpoznać, jakoś inaczej zapamiętałem Cię z obrazków, które rozdawała siostra Danuta na pierwszych katechezach. Bez flagi w ręku i aureoli, bez słodziutkiego baranka i amerykańskiego uśmiechu. Stoisz zwyczajnie z rękami w kieszeniach. A co - pytasz, wzruszając ramionami - myślałeś, że nigdy nie siedziałem na sedesie, nie miałem porannego wzwodu, nie patrzyłem na kobiety? Jak inaczej mógłbyś we mnie uwierzyć?
Chwilę milczymy, ja tak trochę z boku, nieco obrażony. W końcu macham ręką. Znów odchodzimy razem w kierunku światła.

środa, 24 czerwca 2009

szara wiara

zakpiłaś ze mnie wiaro
starczyło cię ledwo by zastygać
w pozach marmurowych mówców
by prężyć się z dumą na starcie
zawiodłaś w biegu

piątek, 19 czerwca 2009

kakangelia

Brnę w mroku. Jest ciepło i duszno. Jest cicho. Przyszedłem złożyć tu żałosne szczątki nikłych wysiłków, które spełzają na niczem. Spazmatycznych drgań dobrowoli. Każdy, który dopuszcza się nieprawości, nienawidzi światła i nie zbliża się doń, by nie potępiono jego uczynków. A mrok uosabia to, co możemy powiedzić o Bogu. Nieznany, niewidzialny, nieodgadniony. Zanurzam się głębiej i głębiej. Mrok uspokaja, otula, oddziela. Czuję jak pulsuje Twoimi nie-słowami, jak wlewa się w żyły, opływa serce, zabiera myśli. Gdy patrzysz na nas z drugiej strony ciemności, sam będąc ciemnością, czy człowiek też zdaje Ci się mrokiem?

sobota, 6 czerwca 2009

zmierzch

O zmierzchu
Samotność staje się ciałem
Tęsknota otula z czułością kochanki
Wiesz, że musisz iść
Zanurzyć się w barwną melancholię neonów
Poczuć ciernie przypadkowych spojrzeń
Stracić imię
Na chwilę przestać istnieć.

wtorek, 2 czerwca 2009

umieranie: ćwiczenia wstępne

W niedzielę usłyszałem w konfesjonale słowo, które wypełniło mnie chłodem. Nie od razu pojąłem jego tępą grozę, zbyt przejęty wyznawaniem mojego słodkiego nieszczęścia. Lecz potem dotarło do mnie aż nadto wyraźnie: obumieranie, tak, powiedział: 'obumieranie'.
A więc dotarłem już niepostrzeżenie, czy też raczej świadomie tego nie dostrzegając, do punktu, w którym mam już tylko dwa wyjścia: upaść lub powstać. W tej dziwnej pozie, w której zastygłem, którą przybrałem, by mamić samego siebie i innych, już dłużej nie wytrzymam. A jeśli jakimś cudem ją utrzymam ani nie powstając, ani nie upadając, stanę się w końcu jak stare, powykręcane drzewo, martwe i bezlistne. A bardziej jeszcze prawdopodobne, że znaczenie wcześniej upadnę. To tylko jeden krok.
Niby wszystko jasne. Ale nieszczęście jest naprawdę słodkie, tak słodkie, że na myśl o wykorzenieniu go wzbiera ślepy bunt, rodzi się krzyk, wycie skłębionej masy emocji, instynktów i uczuć. Wszystko drga, miota się, rwie się w pierwotnym porywie do życia, które nie zna żadnych praw, żadnych zasad, które jest jednym dzikim tchnieniem. A tu nagle trzeba umrzeć. Nie opanować się, nie uspokoić, tylko zwyczajnie umrzeć.
Rozglądam się dokoła w niemym zdziwieniu. To wszystko z Ciebie, dla Ciebie, przez Ciebie, a teraz moje serce ma obumrzeć. Tak jak musi to uczynić Twoje, jeśli nie chcemy już się dręczyć.
Możesz mnie pytać dlaczego, i że jak to właściwie wszystko się stało, i czy nie mogłem zupełnie inaczej. Ale ja sam tego nie rozumiem. Nie ma jednoznacznej odpowiedzi.
Pozwolić miłości w rozkwicie obumrzeć. Może to właśnie jest prawdziwy dowód tejże miłości. I On umarł z miłości, żebyśmy mogli żyć.