W niedzielę usłyszałem w konfesjonale słowo, które wypełniło mnie chłodem. Nie od razu pojąłem jego tępą grozę, zbyt przejęty wyznawaniem mojego słodkiego nieszczęścia. Lecz potem dotarło do mnie aż nadto wyraźnie: obumieranie, tak, powiedział: 'obumieranie'.
A więc dotarłem już niepostrzeżenie, czy też raczej świadomie tego nie dostrzegając, do punktu, w którym mam już tylko dwa wyjścia: upaść lub powstać. W tej dziwnej pozie, w której zastygłem, którą przybrałem, by mamić samego siebie i innych, już dłużej nie wytrzymam. A jeśli jakimś cudem ją utrzymam ani nie powstając, ani nie upadając, stanę się w końcu jak stare, powykręcane drzewo, martwe i bezlistne. A bardziej jeszcze prawdopodobne, że znaczenie wcześniej upadnę. To tylko jeden krok.
Niby wszystko jasne. Ale nieszczęście jest naprawdę słodkie, tak słodkie, że na myśl o wykorzenieniu go wzbiera ślepy bunt, rodzi się krzyk, wycie skłębionej masy emocji, instynktów i uczuć. Wszystko drga, miota się, rwie się w pierwotnym porywie do życia, które nie zna żadnych praw, żadnych zasad, które jest jednym dzikim tchnieniem. A tu nagle trzeba umrzeć. Nie opanować się, nie uspokoić, tylko zwyczajnie umrzeć.
Rozglądam się dokoła w niemym zdziwieniu. To wszystko z Ciebie, dla Ciebie, przez Ciebie, a teraz moje serce ma obumrzeć. Tak jak musi to uczynić Twoje, jeśli nie chcemy już się dręczyć.
Możesz mnie pytać dlaczego, i że jak to właściwie wszystko się stało, i czy nie mogłem zupełnie inaczej. Ale ja sam tego nie rozumiem. Nie ma jednoznacznej odpowiedzi.
Pozwolić miłości w rozkwicie obumrzeć. Może to właśnie jest prawdziwy dowód tejże miłości. I On umarł z miłości, żebyśmy mogli żyć.