czwartek, 25 listopada 2010
ucieczka samotnika
poniedziałek, 22 listopada 2010
na ich odejście
Kiedy przyszedłeś, pojawiłeś się pośród nas jako nieznajomy, zupełnie obcy. Mówili: wskazała go gwiazda, to z niej przyszedł, z niej zstąpił na ziemię. A przecież widzieliśmy cię nagiego w nędzy ciasnej groty, z dwójką wygnańców. Patrzyliśmy pół ciekawie, pół drwiąco. Różna była droga na Olimp, może i ten go dosięgnie, myśleliśmy z niedowierzającym cmokaniem. Słabowite początki: żadnych skradzionych stad, zduszonych węży, kpin z odwiecznego porządku. Niemowlęcy płacz, potem zbyt poważne oczy cichego chłopca. Ten i ów mówił: rodzi się siła. Wzruszaliśmy ramionami – gdzie nam, nimfom i faunom, bóstwom traw, powietrza i wody, a gdzie tobie. Gdzie twoje królestwo. Potem przestałeś milczeć. Słuchaliśmy. Słuchaliśmy ze zdziwieniem, z niezrozumieniem, a w końcu z mieszaniną pogardy i fascynacji. Nowe słowa, tak obce jak ty, tak nieznane jak ty sam. Któż mógłby ich słuchać? A przecież znaleźli się tacy. Znaleźli się i spośród nas. W podmuchu wiatru, w falach morza, wśród kamieni pustyni. Towarzyszyliśmy ci do końca. Obserwowaliśmy z dala. Tak, teraz możemy to powiedzieć: patrzyliśmy z podziwem, choć podziw przyszedł późno. Kto wyciąga swe ręce i daje je przybić, kiedy trawy szepcą: zostań, będziemy cię kołysać, aż wszystko się skończy? Kto mówi: ja jestem, kiedy wszystko upada w mrok. Staliśmy kołem wokół krzyża, wtedy jeszcze, kiedy już wszyscy odeszli. W spadającej ciemności niektórzy zaczęli rozumieć. A gdy wróciłeś, strwożeni pierzchliśmy w głębiny i ostępy. Przecież nikt z dawnych nie wrócił. Wtedy zaczęliśmy odchodzić. Patrzyliśmy jeszcze długo, przez stulecia, z dala jak przedtem, patrzyliśmy smutno: stara pieśń brzmiała coraz ciszej. Nikt z nas nie mógł ostać się w twoim królestwie. Odeszliśmy.
piątek, 5 listopada 2010
przez miasto, przez noc
niedziela, 3 października 2010
odchodzimy
odchodzimy pomału, powoli
dzień po dniu
kawałek po kawałku
odchodzimy niespostrzeżenie
naiwnie zapatrzeni w to
czym żyliśmy wczoraj
sobota, 25 września 2010
shroud of false & fragile dreams
mgnieniem oka,
snem ślepca,
majakami obumierającego mózgu.
mam nadzieję, że nie zrozumiałeś."
* * *
"zaufałem ci niezliczoną ilość razy
pozwoliłem ci wrócić
bo wiedziałem..., bo tęskniłem...,
wiesz, że powinienem był uciec
ale zostałem
być może zawsze wiedziałem
że przez ciebie moje kruche sny
rozsypią się w proch
dziś stanąłem twarzą w twarz
z moimi uczuciami,
po tych wszytkich latach przemówiły do mnie
w niemym cierpieniu,
po tych wszystkich latach...
Może wiedziałem to zawsze..."
wtorek, 27 lipca 2010
negatyw
prowadzę rejestr nieodbytych rozmów
miejsc, w których chciałem czekać
ale nie czekałem
dziewcząt podobnych z daleka – lecz podobnych tylko
dni pustych i złudnych
przebłysków olśnienia
niedziela, 6 czerwca 2010
świt
imię nieba - szarość
wędrowne ptaki nad spaloną ziemią
sobota, 22 maja 2010
myśli w metrze
jechałem metrem
w głowie ping - pong z natręctwem myśli
właściwie squash
przegrywałem już o parę setów
piątek, 14 maja 2010
imperia
imperia powstają z chaosu
rodzą się na smaganym wichrem stepie
na grzbietach zagonionych koni
w wycieńczonych wędrówką umysłach.
marzenia o imperium
lęgną się na dymiących zgliszczach
w pustych tronowych salach
gdzie świeżo skrzepła krew wciąż plami jeszcze
porzucone insygnia.
poniedziałek, 10 maja 2010
rodzi się spokój
Jest moment, kiedy miasto uspokaja, zsyła odrętwiające ukojenie. Szarość betonu i jednostajny szum, cichnący i narastający w rytmie miarowych skurczów przejść i skrzyżowań, które nieustannie przepompowują ciemny strumień ludzi i maszyn. Włączam się w obieg, płynę porwany przez prąd ulicy. Wtedy myśli tępieją, zanika poczucie odrębności. Idę nie wiadomo skąd i nie wiadomo dokąd, bez celu i przyczyny, bez imienia. I już nie ja żyję, lecz we mnie miasto.
sobota, 17 kwietnia 2010
chaos ex ordine
piątek, 26 lutego 2010
nigdzie
Moment i miejsce przestawały mieć jakiekolwiek znaczenie. Kontury zacierały się, przedmioty stawały się najpierw siatką prostopadłych i pionowych linii, potem zapadały się w pustkę. Gdzieś w tej nieokreślonej przestrzeni wahadło zegara rozgarniało z wysiłkiem tężejący czas, grzęznąc z chrzęstem w martwiejącej tkance sekund. Wszystko było teraz, czyli nigdy: nie było już żadnych punktów odniesienia.
wtorek, 16 lutego 2010
po drugiej stronie
Wyjście z mroku to dziwne uczucie. Nagle przestaję się czuć jak ostatni władca ginącego imperium, którego zadaniem jest trwać na scenie, póki nie opadnie kurtyna. Wewnętrzny mrok rozpala wyobraźnię, paradoksalnie wszystkie kolory stają się intensywniejsze, emocje przelewają się fala za falą, porywają, ciskają o skały. Ich odmęt pochłania bez reszty.
A po wyjściu jest dziwnie blado. Niby spokojnie, ale jesiennie, bez barw, bez słońca, spokój schnącej trawy. W porównaniu z orgią barw, jaka zalewa myśli w mroku, zewnętrzny świat jest czarno-biały. Dziwnie jest żyć naprawdę.
piątek, 8 stycznia 2010
podróż sentymentalna
Stoimy. Stoimy. Dlaczego tak długo tu stoimy? W końcu jazda; wracam, uprzejmie uciszam eskę, nakazując odbiór słuchawkowy.
Jedziemy. „Trochę wina, trochę wódki i od tego jest malutki.” – wylicza dziewczynka. Czyżby jakieś przeczucie problemów życia dorosłego?
Za oknem przesuwa się szary, brudny pejzaż. Klatka po klatce, błysk po błysku, zachmurzony pas nieba i smutne parabole ptaków. Pomiechówek. Dwoje dzieci naprzeciwko gra w pomidora, w łapki, za oknem stos koksu. „Moja przyrodnia siostra jest z toffi”.
Refleksja. Tu nie ma jak przed nią uciec. Oddalić wątpliwości, nawet paplanie dzieci nie jest wystarczająco rozpraszające. „– Ciocia, powiedz słońce… – Słońce – Masz cycki gorące! – Ooooch, Ola, to żeś ciocię zażyła … ”. Czy było w tym ‘oooch’ trochę zażenowania? Chyba trochę było. Ale zdaje się, że niewiele. Zresztą ‘ciocia’ młodziutka, może i z trzydziestu lat nie mieć, więc całkiem niewykluczone, że cycki w istocie ma gorące i jest z tego dumna.
Ale do rzeczy. Kolejne obrazy, kruszące się perony, które mijamy leniwie, bez zatrzymania. Stosy podkładów, szyn, płyt, jakichś walców. Nasielsk. Od tego momentu powinno być szybciej. Przynajmniej tak było przedtem. Faktycznie teraz szybciej. Ciągle tory, rozjazdy, dziwne maszyny, budynki, walące się budynki, szkielety budynków, ślady po zrujnowanych budynkach.
I wciąż ucieczka. Przecież miała być konfrontacja z myślą, nie z pejzażem. Wraca pytanie sprzed pół godziny. Kto jest w twoim życiu najważniejszy? Jaka osoba? Mogę się wykręcać, patrzeć przez okno, słuchać dzieci, udawać, że robię, że wklepuję do komputera coś niezwykle ważnego, ale odpowiedź zdaje się prosta: Ja, wszystko dla mnie, wszystko przeze mnie, istny omfalos.
Trzy zasady: wszystko kontrolować, dbać o perfekcję zewnętrznego pancerza, nie czuć tego, czego się nie chce. Patrzeć na wszystko tak jak teraz – zza szyby, z bezpiecznego dystansu, bez konfrontacji. Możesz być niezwyciężony, jeśli nie staniesz do żadnej walki. Możesz nie cierpieć, jeśli nie pozwolisz drgać sercu, jeśli odnajdziesz wewnętrzną twierdzę i zatrzaśniesz bramy.
Stworzyłem się na nowo. Człowiek jałowy. Dołączyłem do wydrążonych ludzi. Zapadłem w pusty sen, zrzekłem się życia. Cóż za wielkoduszna abdykacja. Porzucić zimny tron surowej codzienności i królować nad złudzeniami. Albowiem tuum est regnum.